Nie chodzi o aborcje, chodzi o prawo do tego, kiedy, jak i przez kogo zostaniemy zapłodnione

Agnieszka Dixon
5 min readFeb 4, 2021

Oglądam zdjęcia zamieszek w Warszawie, młode i stare kobiety z transparentami, ze skrępowanymi rękami. Ktoś leży na chodniku, ktoś płacze, zamaskowani policjanci mają w oczach nienawiść, zdziwienie, żal.

Nie mam przekonania, że dostęp do aborcji jest prawem kobiet, myślę, że należy do kategorii praw człowieka i jako taki powinien być rozpatrywany. Czy zapłodnienie uznajemy za początek życia jest kwestią moralną (lub filozoficzną), ale odmowa przerwania ciąży zagrażającej fizycznemu lub psychicznemu zdrowiu matki, gwałci jej prawo do opieki medycznej. Protesty, które odbywają się na ulicach polskich miast przedstawiane są, również przez ich uczestniczki, jako forma aktywnego feminizmu, a jednak, dopóki kobiety będą myśleć o sobie w kategoriach płci, a nie człowieczeństwa, dopóty prawa humanitarne nie będą ich obowiązywać. Deklaracja praw człowieka nie rozróżnia na płeć, orientację seksualną ani na kolor skóry, dlaczego tym zapominamy?

Owszem, przez całe wieki kobiety były w opresji, traktowane (parafrazując Napoleona), jak jabłonki w sadzie należącym do ogrodnika. Zredukowanie kobiety do roli prokreacyjnej ma być może uzasadnienie ewolucyjne, ale człowiek to coś więcej niż funkcja biologiczna. Człowiek tworzy, człowiek myśli abstrakcyjnie, człowiek replikuje sam siebie pod postacią sztucznej inteligencji. Trudno jest wyzwolić się z więzów tradycyjnego myślenia, w którym kobieta rodzi i opiekuje się dzieckiem, a mężczyzna opiekuje się rodziną. Przez wieki mężczyźni, którzy rzekomo zapewniali rodzinie przetrwanie, rościli sobie prawo do decydowania za kobietę i za dziecko. Przez stulecia kobiety nazywały miłością syndrom sztokholmski, polegający na wywołaniu uczucia przywiązania i wdzięczności u sterroryzowanej ofiary, której najpierw się odbiera wszystko, a potem stopniowo oddaje ochłapy tego, co i tak do niej należy, nie wypuszczając jej z więzienia. Brzmi znajomo? Ta chora, absurdalna mentalność utrzymuje się do dzisiaj, choć od dawna jesteśmy wolne i jeżeli korzystamy z „opieki” mężczyzny, to z przyzwyczajenia raczej niż z konieczności.

Mary Wollstonecraft, 1759–1797

Mary Wollstonecraft, brytyjska filozof, napisała swój traktat „O windykacji praw kobiet” w 1792 roku, 100 lat przed protestami sufrażystek i ponad 200 lat przed powstaniem ruchu #MeToo. Wollstonecraft była wolną kobietą, pracowała jako guwernantka, podróżowała po Europie, obserwowała zmiany społeczne po rewolucji francuskiej, żyła w wolnych związkach. Wollstonecraft miała ambiwalentny stosunek do macierzyństwa, widząc w nim zagrożenie dla zdrowia kobiety i ograniczenie jej wolności. Zmarła w wieku 38 lat na gorączkę poporodową i oprócz traktatów filozoficznych, zostawiła nam córkę Mary Shelley i jej „Frankensteina”.

Wollstonecraft uznawała różnice biologiczne między płciami, nie dając się zwieść myśleniu, że odmienność dotyczy sfery umysłowej. Była orędowniczką równego dostępu do edukacji, krytykowała infantylizm kobiet, ich niechęć do posługiwania się własnym rozumem. Porównywała kobiety do żołnierzy, którzy oddali prawo do samodzielnego myślenia i decydowania o sobie w zamian za żołd i strojny mundur.

Wollstonecraft twierdziła, że podział płci oscyluje wokół tradycyjnie przypisanych im funkcji umysłowych. Mężczyźni otrzymali prawo do posługiwania się funkcją intelektualną -myśleniem, kobiety zaś otrzymały funkcję emocjonalną — uczucia. W konsekwencji tego podziału, obie płcie utraciły prawo do wyrażania siebie w sposób pełny. Aby wyrazić emocje, mężczyźni muszą uzasadnić je intelektualne, kobiety zaś ukrywają myślenie pod pozorem niekontrolowanej uczuciowości. Ten bezwzględny podział obowiązuje do naszych czasów, przykłady nietrudno znaleźć w świecie sztuki, polityki i nauki. Strategiczne, analityczne myślenie Margaret Thatcher jest przedstawiane jako deficyt empatii, patologia kobiecości Żelaznej (sic!) Damy, przenikliwy intelektualizm Olgi Tokarczuk został przemianowany, paradoksalnie przez sama autorkę, na perspektywą „czułego narratora”. Tymczasem Picasso ukrywa swoją nienawiść do kobiet, krojąc je na kawałki nowatorską techniką malarską, a męskie pragnienie wojny, która kanalizuje rywalizację, agresję i żądzę władzy, uzasadnia obrona demokracji i inne „wyższe cele”.

Intryguje mnie, o co naprawdę walczą kobiety na polskich ulicach, białoruskie aktywistki polityczne, orędowniczki ruchu #MeToo. Myślę, że chodzi o coś więcej niż aborcja, o coś więcej niż dominacja mężczyzn. Myślę, że w pewnym sensie walczymy same ze sobą, z tą częścią naszego umysłu, która wybiera wygodną spolegliwość, które sprawia, że zamiast przejąć kontrolę nad swoim życiem wolimy obwiniać mężczyzn. Nasza wolność (lub jej brak) zaczyna się w domach rodzinnych. Oczywiście, jako dzieci nie mamy wpływu na nasze wychowywanie, ale nawet wtedy mamy dostęp do wiedzy i mamy umiejętność widzenia rzeczy takimi, jakie są, mamy wolność wewnętrznej oceny sytuacji, myślenia. Od początku dorosłego życia możemy decydować o tym, jak będziemy traktowane przez naszych partnerów, jak będziemy traktować naszych synów, jak pozwolimy się traktować przez starzejących się ojców. Na co pozwolimy lekarzom, szefom, politykom. Czy pójdziemy do kościoła i rzucimy nieopodatkowane pieniądze na tacę, czy pozwolimy ubrać się w ciasną sukienkę, w niewygodne buty, a na weselu wsadzić sobie na głowę czepiec — symbol poddania się władzy męża? To nieprawda, że nie mamy wyboru, zawsze go miałyśmy. Naszym największym wrogiem jest lęk przed samodzielnym myśleniem i wzięciem odpowiedzialności za własne życie, strach przed oddaniem połowy odpowiedzialności za wychowanie dzieci ojcom. Naszą winą jest odmowa wykonywania nudnych prac domowych, bycia sprzątaczkami we własnych rodzinach. Pozwalamy naszym dzieciom dorastać pokazując im najgorszą wersję siebie: sfrustrowanej, zaniedbanej, przepracowanej kobiety, pogardzającej mężczyzną, z którym żyje. Uczymy nasze córki jak być podręcznymi.

Wzajemna pogarda płci jest formą nienawiści — zimnej, zablokowanej, której nie można wyrazić w inny sposób, jak tylko umniejszając wartość drugiego człowieka. Jest jej bardzo dużo w mediach społecznościowych i czytając posty czuję się rozdarta. Jakaś część mnie utożsamia się ze złością, ale jest też wewnętrzny obserwator, który myśli i analizuje zachowania społeczne. Wybiec na ulicę z transparentem, wykrzyczeć się, pomalować twarz, to przynosi ulgę i jest potrzebne, ale prawdziwa zmiana zaczyna się od powrotu do domu i postawienia granic. Powiedzenia ojcu, szefowi, że nie zgadzamy się na protekcjonalne traktowanie, powiedzenia partnerowi, że nie mamy ochoty na seks, że nie mamy ochoty na dziecko, na obiad u teściowej, na bekanie przy stole, na telewizor huczący w niby wspólnym salonie, który same urządziłyśmy i same go sprzątamy, ale ktoś inny z niego korzysta. Wolność to nauczyć dzieci, niezależne od płci, sprzątać po sobie, to wyjechać samotnie na wakacje, zażądać własnego pokoju, mówić to, co chcemy powiedzieć, nie zaś to, co inni chcą usłyszeć. A przede wszystkim pozwolić innym kobietom, nawet jeśli same tego nie potrafimy, być wolnymi intelektualnie, artystycznie, seksualnie, być wolnymi ludźmi.

Nienawiść do mężczyzn jest uczuciem zastępczym. Tak naprawdę nienawidzimy siebie za inercję, za tkwienie w poddańczej roli i lęk przed wolnością. Jeśli mężczyźni próbują nas kontrolować, a wierzę, że tak jest, również robią to ze strachu, bo to od nas zależy ich przetrwanie, podobnie jak od nich zależy nasze.

Czuję żal, oglądając zdjęcia z zadymionej Warszawy. Dlaczego nam, ludziom tak trudno jest uznać współzależność? Po co walczymy o kontrolę nad drugim człowiekiem, zamiast przyznać, że jesteśmy sobie po prostu potrzebni, nie tylko do przedłużenia gatunku, ale do tego, żeby życie upływało nam przyjemniej i ciekawiej?

--

--

Agnieszka Dixon

Psychologist & Psychotherapist Area of interest: Psychoanalysis & Human Sciences